W branży mówimy: przemyśl ten tatuaż, to na całe życie… chyba że to już cover, laser albo blastover
Mówimy też: nie idź za modą, unikaj popularnych motywów, zastanów się nad wyborem artysty, zrób rozeznanie, postaw na indywidualizm, nie kopiuj. A jeśli i tak żyjemy w bańce, która narzuca nam, co i kto jest na topie, definiuje trendy? (I nie mam tu wcale na myśli najbardziej trendy motywów). Może tylko nam się wydaje, że sami uciekamy i sugerujemy uciekać od tego, co można nazwać popularnym? Kiedy tatuujemy bądź poszukujemy inspiracji, jesteśmy sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem, a naszym estetycznym kompasem jest poczucie tego, co w danym momencie jest dla nas atrakcyjne wizualnie.
Tylko co z tego, skoro i tak poruszamy się w zalewie tysięcy zdjęć tatuaży (jeśli choć trochę interesujemy się tematem, tatuujemy kogoś lub siebie). I nie potrafię sobie wyobrazić, że to nie wpływa na nasze wybory i poczucie estetyki. Uświadamia mi to także, że tatuaż sam w sobie faktycznie stał się totalnie mainstreamowym zjawiskiem, modą. A jakie jest jedno z najczęstszych powiedzeń używanych w kontekście mody? Że wraca. I z tatuażem dzieje się podobnie. Popularne w latach 90. tribale właśnie wróciły wraz z falą ignoranta. Może jako kontestacja wydumanych form, a może jako sentyment, że kiedyś wszystko było bardziej prawdziwe?
Do mnie ostatnio wróciła myśl, jak wyglądałyby teraz moje tatuaże, gdybym nie zaczęła się tatuować 20 lat temu, a 5 albo nawet całkiem niedawno. Czasem myślę: gdzie byliście, tatuatorze, techniko pracy, piękna stylistyko, w której nikt jeszcze nie tatuował, kiedy ja zaczynałam swoją przygodę? A już z największym żalem, kiedy widzę jakiś spektakularny motyw czy projekt, mówię do siebie: gdzie jesteś, moja trzecia ręko?! Pocieszam się wtedy, że niektóre dzieła z mojej prywatnej kolekcji może nie wnoszą wielkiej wartości estetycznej, ale przynajmniej mają historie, które mogę opowiedzieć.
*Ola